Wirus czy bakteria?

Mimo, że listopad dobiega końca, pogodę mamy całkiem jeszcze ładną. Choć aura nawet przyjemna, jesteśmy i przez kilka najbliższych miesięcy pozostaniemy w okresie zwiększonej zachorowalności zarówno na infekcje wirusowe, jak i te budzące większy niepokój czyli zakażenia bakteryjne.

Jak chyba każda matka przeżyłam niejedną dziecięcą chorobę. Jakoś od samego początku wesoło nie było.

Pierwsza córka przyszła na świat (z powodu dużego zagrożenia życia dla nas obu), poprzez cięcie cesarskie. Natychmiast dopadło ją ciężkie zapalenie płuc, więc pierwsze dni niepewności były koszmarem. Odebraliśmy ją ze szpitala z wenflonem w główce, warunkowo, tylko dlatego, że w rodzinie jest pediatra i pielęgniarka, oboje dostępni wówczas niemal przez całą dobę.
Młodsza, pojawiła się niemal dokładnie trzy lata później. Wprawdzie siłami natury, ale za to z zagrożonej ciąży, której nie przepowiadano prawidłowego rozwiązania. I to nie tylko z powodu zaawansowanej cukrzycy ciążowej (poziom cukru na czczo w jednym z pierwszych moich badań wynosił 230 mg%, podczas gdy prawidłowy waha się w granicach od 50 do 100 mg%).

Skoro już jesteśmy przy tym problemie, przychodzą na myśl niezbyt miłe wspomnienia, spośród których o jednym w kilku słowach…

Kiedy przyjechałam na kolejne badanie USG do kliniki, pani (technik) patrzyła w monitor długo, z dużym skupieniem, później coś zapisywała z bardzo tajemniczą miną. Na moje nieśmiałe pytanie co tam zobaczyła, z nie ukrywaną wyższością odpowiedziała: RODZĄ SIĘ GORSZE!!! Jak myślisz, jak się wtedy czułam?

Kiedy już dziecko przyszło na świat, od osoby, która chyba nie wstała tego dnia prawą nogą, usłyszałam: „OPIEKA NAD TYM DZIECKIEM BĘDZIE GEHENNĄ! Jest uczulone praktycznie na wszystko”. Nie ma to jak „właściwe podejście”, prawda? Weronika, bo o niej mowa, na szczęście jest wspaniałą (podobnie jak starsza siostra), inteligentną dziewczynką. O tym w jaki sposób już od zerówki propagowała profilaktykę zdrowotną wśród rówieśników i swoich nauczycieli :) opowiem innym razem.

A teraz wracając już do czasu obfitującego w incydenty chorobowe…

Nie jest już chyba dla nikogo  tajemnicą to, że z różnych powodów (wcale nie rzadko pod naciskiem rodziców) wiele dzieci otrzymuje antybiotyk nawet wówczas kiedy nie jest to absolutnie konieczne. Jak wiadomo jest to lek skierowany przeciw groźnej bakterii. Natomiast niewiele ma do zrobienia, kiedy nasza pociecha zapada na infekcję wirusową.

 Żeby wesprzeć często zdesperowanych rodziców w  podejmowaniu bardziej przemyślanych decyzji, trójka amerykańskich pediatrów wydała (już czas jakiś temu) świetny poradnik, w którym piszą między innymi: „Jest pewna istotna różnica między dziećmi z chorobami wirusowymi a dziećmi z chorobami o podłożu bakteryjnym. Po obniżeniu gorączki u dzieci zakażonych przez wirusy obserwuje się wyraźną poprawę stanu zdrowia, są one żwawe i chętnie wracają do zabaw. Natomiast dzieci z chorobą bakteryjną nadal wyglądają i zachowują się jak chore, mimo iż temperatura ciała się obniżyła.”

Mam nadzieję, że ta niby drobna uwaga rzuci chociaż maleńkie światełko na te codzienne rodzicielskie dylematy i pozwoli na podejmowanie bardziej przemyślanych decyzji.

Z życzeniami przetrwania jesienno – zimowego czasu w pełni zdrowia
Dorota A. Madejska

PS

Oczywiście lepiej o tym, co może się zdarzyć  kiedy niemal wszyscy wokół kichają i kaszlą, pomyśleć znacznie wcześniej. Wtedy jest właściwy  moment na zastosowanie m.in. mleczka pszczelego. W naszym asortymencie jest to produkt o nazwie Bee Power.  To preparat „na każdą kieszeń”, który nie tylko pozwoli przetrwać jesienno- zimowe miesiące  bez incydentów przeziębieniowych i tych bardziej poważnych.  Stosowany systematycznie „przy okazji” doda energii i załata dziury w pamięci. To jeszcze nie wszystkie jego możliwości.  Inne zdradzi Ci  sam, kiedy zdecydujesz się z nim zaprzyjaźnić. :)

 

2 myśli na “Wirus czy bakteria?”

  1. Znam Werkę, więc trudno mi uwierzyć w to, o czym piszesz Dorotko!
    Nie miałam takich przykrych doświadczeń po urodzeniu żadnej mojej córki (a mam trzy).
    Z racji wykonywanego zawodu, słyszałam wiele podobnych historii o traktowaniu rodziców noworodków, którzy nie mieli 10 punktów w skali Apgar. Tak naprawdę trudno to komentować, to po prostu smutne.

    1. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale tak było.
      Ja w obu przypadkach od kobiet zajmujących się mną, wsparcia nie dostałam.
      Poza własną siostrą, która była przy pierwszym porodzie i wyrwała nas z objęć tej, co to z kosą czasami chodzi.
      Później deprecha, szkoda gadać.
      Na szczęście to było już dawno temu. Nikomu nie zyczę takich przeżyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *